Tak sobie myślę…
… na podstawie własnych przemyśleń i doświadczeń życiowo-zawodowych, że życie to taki proces, podczas którego zawsze znajdzie się ktoś, kto się nami rozczaruje. Bywa i tak, że jest też więcej ktosiów jednocześnie. Bywa, że i my jesteśmy tym ktosiem. I tak ma być. To właściwa, choć emocjonalnie wcale nie najłatwiejsza droga do autentyczności. A nasza autentyczność jest rzecznikiem naszego poczucia własnej wartości.
Co by dużo nie mówić – jakie poczucie autentyczności, takie poczucie wartości.
Tak sobie myślę…
o słowach Marianne Williamson – „Skurczenie się do rozmiarów, które nie będą wywoływać niepewność u innych, trudno nazwać oświeceniem.” I tak ciśnie mi się na usta taka refleksja – takie kurczenie się często fundujemy sobie w ramach szeroko pojętego rozwoju osobistego.
Oczywiście zamysł mamy dokładnie odwrotny. Przecież chodzi nam o wzmocnienie siebie, swojej stanowczości i pewności siebie.
Jednak często okazuje się, że zbyt mocno wzmacniamy swoją odporność na zachowania innych, zamiast jasno pokazywać swoje granice i konkretnie sygnalizować, z czym się nie zgadzamy. I tłumaczymy sobie, że on, ona, oni – wszyscy razem i każdy z osobna, bez względu na kolejność, są niereformowalni i dzięki swojej pracy nad sobą już nam nie przeszkadzają te ich zachowania, że jesteśmy ponad to. Panujemy już nad sobą i swoimi emocjami, nauczyliśmy się z książek, z warsztatów, z YouTube… Ciekawe, czy tak samo panujemy nad swoimi myślami? A no właśnie…
Jeżeli nic nie mówimy, żeby nie „drażnić rekina” to na czym polega ten rozwój? Czy przypadkiem nie rozwijamy w sobie mechanizmów do kurczenia się wobec tych osób właśnie? Czy to potem nie powoduje eskalacji emocji wobec drugich, nazwijmy ich po imieniu, słabszych, właśnie?
Rozwój osobisty jako teoria przyjmowana dousznie i doocznie, bez wprowadzania jej w praktykę, staje się źródłem dla wielu naszych wymówek, ponieważ uczymy się z niej tylko bardziej „oświeconego” patrzenia na zachowania innych i wśród tych innych też jesteśmy my i nasze zachowania, które są dalekie od asertywnych. Uczymy się tolerancji dla innych i braku akceptacji dla siebie i swoich odczuć. Uczymy się odwracania się od siebie samych. Uczymy się okłamywać siebie. Odmawiamy sobie autentyczności.
Co by dużo nie mówić – jakie poczucie autentyczności, takie poczucie wartości.
Tak sobie myślę…
W naszym życiu pojawia się ta sytuacja, kiedy na światło dzienne wychodzi jakiś nasz czyn, który sprawia, że czujemy się przyłapani na czymś najgorszym i czujemy się tak obnażeni, że najchętniej zapadlibyśmy się pod ziemię i spalili ze wstydu. Taka chwila, w której nawet nie zaprzeczamy, gdyż wiemy, że tak było, że tak się zachowaliśmy, że wydarzyło to się z raczej naszej bezsilności, niż zawziętości i że ta bezsilności nadal trwa. Bo gdyby to był gniew, to łatwiej byłoby zaprzeczać i bronić się przed „owym atakiem”.
Sprawy układają się inaczej, gdy w grę wchodzi bezsilność. I mimo, że mieliśmy przeświadczenie, że wszystko było w zaufaniu i miało pozostać w 4 ścianach, to okazuje się, że w zasadzie zostaliśmy zdradzeni. I choć ta bezsilność wzmaga się, lecz zamiast poczuć wrogość, gniew czy pałać chęcią odwetu, to ta zdrada nas uwalnia. Bezsilność okazuje się naszym sprzymierzeńcem. Skoro i tak się już to stało, to może warto wyciągnąć dla siebie naukę – po co to się stało? Czego to ma mnie o mnie samym nauczyć?
Bezsilność sprzymierzeńcem?! A niby kiedy tak się dzieje?!
Ano wtedy, gdy poczujemy, że właściwie to nie mamy już nic do ukrycia. A skoro nie mamy nic do ukrycia, to nie mamy powodów, by się przymilać do innych, by udawać kogoś, kim nie jesteśmy, by robić przysłowiową dobrą minę do złej gry…
Takie sytuacje uwalniają od potrzeby przynależności do kręgu przyjaciół akurat tej osoby. Takie doświadczenie pozwala z większą miłością patrzeć na siebie samych i otwiera na potrzebę przynależności do siebie samych.
Co by dużo nie mówić – jakie poczucie autentyczności, takie poczucie wartości.
Tak sobie myślę…
Życie składa się z nieskończonej kombinacji myśli i emocji, które, w zależności od stopnia skomplikowania, kończą się jakimś działaniem i\lub jakimś zachowaniem.
W sumie nic odkrywczego, a jednak zawsze znajdzie się tzw. moment zaskoczenia, pomimo wcześniejszego, starannego zgłębienia tematu i od strony teoretycznej i od strony praktycznej.
Jest to taki moment, w którym bezsilność trzyma nas za gardło, a po głowie kołacze się myśl „I po co mi to było?!”
Wmówiono nam od maleńkości, że prawdziwy przyjaciel to skarb. Przyglądając się temu, co akurat mamy w posiadaniu, bardzo pragniemy mieć też i ten skarb, albo chociaż tylko ten skarb. W dzisiejszym świecie szybkiego i łatwego dostępu do wszystkiego, słowo przyjaciel zostało pozbawione prawdziwości i ograbione ze swojego bogactwa. Jedni bardzo szybko okrzykują się przyjacielem kogoś, kto im akurat pasuje … do wykonania jakiegoś zadania. Ci drudzy bardzo szybko zgadzają się na tę przyjaźń, gdyż w ten sposób czują się wyróżnieni, zauważeni, a w rzeczywistości są zaślepieni przepiękną wizją życia z prawdziwym przyjacielem, który jest skarbem.
Jednak każde zadanie, jak długie by nie było, kiedyś się kończy. Nawet pakiet zadań wyczerpuje się z czasem. Ci pierwsi mają już coraz mniej czasu na przyjaźń, gdyż na horyzoncie nowe zadania i nowi pretendenci do miana przyjaciela. Ci drudzy przeżywają rozczarowanie, dopada ich smutek i zwątpienie. Ten zestaw odczuć podcina skrzydła, odbiera energię i lękowo nastawia do życia. I nie należy tego tak zostawiać. A zatem co należy robić?
Pewnie jest wiele sposobów, ale jeden wydaje i się niezwykle skuteczny – należy zażyć gorzką pigułkę rozgoryczenia, popić eliksirem miłości własnej i zacząć od nowa z najprawdziwszym przyjacielem po słońcem, jedynym takim na Ziemi, czyli sobą. A do takich prawdziwych przyjaciół zawsze dołączą inni prawdziwi przyjaciele, którzy nie będą potrzebowali przypieczętować swoich relacji słowem 'przyjaciel’
Co by dużo nie mówić – jakie poczucie autentyczności, takie poczucie wartości.